Podobno to, czego irracjonalnie, bez sensownego uzasadnienia boimy się w tym życiu, jest odzwierciedleniem złych rzeczy, które spotkały nas w życiach wcześniejszych… Właśnie dlatego do tej pory wydawało mi się, że swoje poprzednie życia zakończyłam:
a) topiąc się pod wodospadem
b) zagniatając pierogi.
Po pierwsze jak szatana, zupełnie irracjonalnie, boję się wody lecącej mi na twarz pod dużym ciśnieniem – stąd podejrzenie co do wodospadu. Po drugie serce wyskakuje mi ze strachu, kiedy mam zagnieść pierogi. Co prawda wciąż trzymam się wersji z wodospadem, ale historię ze śmiercią przy pierogach chyba muszę zweryfikować. Wygląda na to, że w którymś z poprzednich żyć mieszkałam w Indiach i zginęłam robiąc samosy, na przykład gdzieś w slumsach Delhi 😉 Na pewno parę osób chciałoby mnie teraz spytać: “a dlaczego tak sądzisz, ty wariatko?”. No nie mam racjonalnych przesłanek, ale strach nieznanego pochodzenia, który mnie opanował kiedy miałam zacząć wyrabiać ciasto na samosy, a później je lepić sprawił, że zaczęłam się zastanawiać skąd się on bierze. Bo zazwyczaj albo z dzieciństwa, albo (podobno) z wcześniejszych wcieleń. Jako, że w dzieciństwie nie byłam hinduską, zaczęłam się skłaniać ku drugiej wersji. Grunt, że w tym życiu robienie samosów udało mi się dokończyć bez uszczerbków na zdrowiu czy utraty życia, a do tego całkiem zjadliwe były, więc generalnie popołudnie przy “garach” zaliczam do udanych.
PS. Dla tych, którzy nie wiedzą – samosy są jedną z najpopularniejszych, indyjskich przekąsek.
ciasto
farsz
Przygotowanie:
Na patelni rozgrzewamy olej i wrzucamy marchew. Smażymy kilka minut, po czym dodajemy cebulę i zielony groszek.
Wszystko razem smażymy do miękkości, a następnie dodajemy przeciśnięty przez praskę czosnek, ugotowane ziemniaki oraz rodzynki (jeśli rodzynki są twarde, moczymy je najpierw przez 10 minut w ciepłej wodzie, a następnie odcedzamy).
Dodajemy także przyprawy do smaku. Ja osobiście w samosach lubię duże ilości curry. Całość podsmażamy jeszcze na małym ogniu ok. 3 minut.
Tak przygotowany farsz odstawiamy do ostygnięcia.
Zajmujemy się przygotowaniem ciasta.
Mąkę wysypujemy na stolnicę. Dodajemy sól, oliwę i powoli, stopniowo dodając wodę, zagniatamy ciasto. Powinno być gładkie i sprężyste. Gdy jest już dobrze wyrobione owijamy je folią i wkładamy do lodówki na ok. 30 minut.
Po pół godzinie ciasto wyjmujemy i dzielimy je na kilka części. Każdą część rozwałkowujemy na cienki, okrągły (u mnie z tą “okrągłością” różnie było) placek.
Aby ułatwić Wam przygotowanie samosów, posłużę się zdjęciami.
Placki przecinamy w połowie -> klik
Jedną część przeciętego placka zaginamy, a jego brzeg zwliżamy wodą -> klik
Zaginamy drugą część przekrojonego placka i sklejamy ze zwilżonym wcześniej brzegiem, tak, aby powstał rożek -> klik
Do tak przygotowanego rożka nakładamy farsz, po czym jego górną część zwilżamy wodą – > klik
i zaginamy aby powstał taki oto “pierożek” -> klik
Tak przygotowane samosy smażymy na rozgrzanym oleju z obu stron, na złoty kolor.
Smacznego!!
Samosy to chyba (?) nie moje smaki, ale muszę przyznać, że opowieść świetna, hipoteza o poprzednich wcieleniach <3